piątek, 31 października 2014

Tak właśnie można i warto mówić o Powstaniu Warszawskim

To był film trudny do przetrawienia. Wnioski, przemyślenia, nawet punkt zaczepienia do napisania tego tekstu - to wszystko długo się kotłowało pod palcami. Co też można uznać za dowód, że “Miasto 44” Jana Komasy to naprawdę dobry film, którego polska kinematografia wstydzić się nie musi, przeciwnie - może być z niego dumna. 

I.
Trudno się mówi o tragediach, które przekraczają skalę ludzkiej wyobraźni. Śmierć jednego człowieka to zawsze tragedia i strata. Śmierć setek tysięcy dzieci, kobiet, mężczyzn, śmierć całego miasta - trudno napisać choćby tak proste zdanie, bo język wydaje się być bezradny, pozbawiony odpowiednich słów. Nagi wobec ogromu tragedii, której nie sposób objąć rozumem, a co dopiero zacząć o niej opowiadać.

W Polsce, gdzie narodowe dramaty od XVIII w. aż do 1989 r., gdy udało się przeprowadzić bezkrwawą rewolucję (lub, jak pisał prof. Timothy Garton Ash, reFolucję - od radykalnej zmiany uzyskanej przez wynegocjowane pokojowo reformy, a nie poprzez np. zbrojny przewrót) zdążyły na stałe wejść w społeczne czy kulturalne DNA, takiego języka moim zdaniem ciągle brakuje. Mamy język martyrologii, który można sprowadzić do zdania “Cześć i chwała bohaterom”, niemal pozbawiony słów krytycznych. Ten język ma wielu strażników, pełniących rolę obrońców doktryny i pozbawionych wątpliwości.

Nadal jednak brakuje języka do pewnego stopnia realistycznego. Takiego, który narodowej martyrologii nie skreśla, ale jednocześnie bez patosu i intelektualnych ucieczek pozwala trzeźwo opisywać narodowe tragedie. Taki język często bywa sprowadzany do roli języka zamachowców na narodową świętość. Bywa, że wobec takiego szantażu języki się plączą. Zwłaszcza, gdy próbuje się mówić o Powstaniu Warszawskim, bo ta blizna na polskim ciele nadal pali, bo nadal żyją świadkowie sierpnia 1944 r.

II.
Próbę pewnego przewietrzenia polskiej narracji o Powstaniu Warszawskim podjął reżyser Jan Komasa. Czasu i pieniędzy miał sporo, bo prawie osiem lat i ok. 25 mln zł. Warunki świetne, ale coś za coś. Sądzę, że świadomość oczekiwań i dotykania głębokiego narodowego tabu nie ułatwiała pracy nad “Miastem 44”. Ale efekt końcowy wyszedł Komasie dobrze - a od siebie dodam, że znacznie lepiej, niż się spodziewałem. I sądzę, że to będzie jeden z tych obrazów filmowych, do którego krytycy wrócą kiedyś, po latach z uznaniem dla pracy reżysera.

Widz oglądając “Miasto 44” dostaje obraz do bólu, a często wręcz brutalnie szczery, okraszony środkami artystycznego wyrazu, których - powiedzmy eufemistycznie - trudno byłoby się spodziewać nawet po reżyserze tak nieszablonowym, jakim jest Jan Komasa. Mamy tutaj scenę, gdy bohaterowie czule się całują, a wokół nich w zwolnionym tempie fruną karabinowe pociski. Są w “Mieście 44” sceny okraszone muzyką typu… dubstep. Są sceny jakby żywem wyjęte z wojennych gier komputerowych, gdy główny bohater Stefan Zawadzki (w tej roli Józef Pawłowski) biegnie przez cmentarz uciekając przed gradem niemieckich kul, wokół niego trup ściele się gęsto, ale on jeden leci, jak polski kawalerzysta, aż wreszcie dosięga go pocisk. Scena trochę jak metafora utraconych, boleśnie przerwanych złudzeń. Lub też scena, gdy zamaskowani powstańcy brodzą w wodzie po pas, wokół nich płomienie… Scena rodem z “Rambo”. Ale to zrozumiałe, bo Jan Komasa swoje poglądy na temat Powstania chciał pokazać przekonująco także widzom młodym. I te sceny mocno czerpiące z współczesnej popkultury miały na celu właśnie mówić do młodych ich językiem.

Komasa zaoferował też widzom erotyczne, co - biorąc pod uwagę mocno zakorzeniony konserwatyzm polskiej kultury - w opowieści o bohaterskich Powstańcach Warszawskich zakrawa na podniesienie ręki na narodową świętość. Choć rzecz jasna nim nie jest, bo reżyser pokazuje nam w ten sposób powstańców jako ludzi. Ludzi, którzy mimo dramatu powstania i istnej orgii zabijania w Warszawie kochają, pożądają, próbują żyć.

A żyć to też kochać. I bohaterowie filmu Jana Komasy - Zawadzki, zakochana w nim Biedronka (Zofia Wichłacz) i również czule na niego spoglądająca Kama (Anna Próchniak) i wielu, wielu innych - żyją i kochają. Mimo rozpoczętej walki tańczą, popijają alkohol, uwodzą się, biorą śluby. Reżyser pokazuje ich jako idealistycznych, ale też naiwnych. Oglądając “Miasto 44” można odnieść wrażenie, co chyba było celem reżysera, że Powstanie to efekt tego, że dzieci poszły na wojnę. I zupełnie nie wiedziały, czym wojna będzie. To miała być walka rozłożona na kilka dni. Niemcy mieli uciec, przepędzeni przez bohaterów i sprzyjających im Sowietom, których wojska rozłożyły się po drugiej stronie Wisły…

III.
Złudzenia prysnęły jednak jak bańka mydlana, a młodzi idealiści szybko poczuli na własnej skórze, czym jest wojenna pożoga i - co tu dużo mówić - zezwierzęcenie żołnierzy wrogiej armii. Stefan na własne oczy zobaczył egzekucję uliczną ludności cywilnej, w której stracił matkę i młodszego brata. W “Mieście 44” dramat Powstania pokazany jest naturalistycznie. To jest wojna w pełnej krasie, a reżyser nie oszczędza widzom scen drastycznych, bo też skala niemieckich zbrodni wojennych popełnionych w powstańczej Warszawie była właśnie taka - drastyczna. Strzelanie do żołnierzy z czołgu, stos trupów w spalonym szpitalu, mordowanie rannych i ludności cywilnej - wiemy, że takie zbrodnie mieli na sumieniu (?) niemieccy żołnierze w sierpniu 1944. I takie Powstanie pokazuje Jan Komasa swoim widzom. W jego filmie nie ma miejsca na sentymenty czy tanią martyrologię. W jego filmie dowodem na dramat powstańczej Warszawy jest każdy walczący (i prędzej czy później ginący) żołnierz, każdy zdemolowany budynek, każda zrujnowana ulica.

Właśnie szczerość jest najważniejszym atutem “Miasta 44” w reżyserii Jana Komasy. To film, który nie pozostawia złudzeń. Z jednej strony dobitnie pokazuje, jak wielką tragedię poniosła Polska poprzez zbrodnicze spalenie Warszawy w trakcie Powstania, z drugiej każe widzowi postawić identyczne pytanie, jakie pada od jednego z bohaterów filmu: “Po co było to wszystko? Po co?”. A po filmie odpowiedzieć sobie możemy, używając języka zaproponowanego przez Jana Komasę. Szczerego, pozbawionego sentymentów i złudzeń, wprost pokazującego, do czego doprowadziła heroiczna próba wyzwolenia Warszawy.

IV.
Sądzę (a na pewno chciałbym, by tak się stało), że wielu z tych, którzy obejrzeli“Miasto 44”, co roku 1 sierpnia o godz. 17 raczej zatrzyma się na chwilę w swoim mieście, aby uczcić pamięć powstańców. I nie będzie miał dobrego zdania o tych, którzy wysłałi całe miasto na rzeź. Dlatego uważam, że film Jana Komasy to sukces nie tylko komercyjny (bo sporo już zarobił) i merytoryczny (bo autorowi udało się dzieło naprawdę z górnej półki), ale także do pewnego stopnia narracyjny. Bo pokazał szczerze, jak powstała bardzo bolesna rana na polskiej duszy. Bez zadęcia, bez fałszu, ale też bez krytykowania w formie sztuki dla sztuki.

Mówiąc o Powstaniu Warszawskim, trudno zachować balans między szacunkiem dla odwagi żołnierzy i tragicznej śmierci wielu z nich, a trzeźwym podejściem do sensu tego militarnego zrywu. Jan Komasa w “Mieście 44” ten balans utrzymał. I stworzył świetny film.

A na zakończenie - piosenka. Warto. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wrócili

fot. Nicholastbroussard, Wikipedia/CC BY-SA 3.0. Pamiętam to dobrze. Był wrzesień 2008 r., wracałem wtedy pociągiem z Warszawy. W odtwa...