czwartek, 27 października 2016

Wrócili

fot. Nicholastbroussard, Wikipedia/CC BY-SA 3.0.
Pamiętam to dobrze. Był wrzesień 2008 r., wracałem wtedy pociągiem z Warszawy. W odtwarzaczu mp3 miałem wtedy załadowany album “Death Magnetic” Metalliki. Fascynacjom i zachwytom nie było końca! Bo była to płyta wyczekiwana tak długo, z tęsknotą taką… A co by nie mówić, będąc zagorzałym fanem na Metallikę po prostu się czeka. 

Jak można się domyślić, podczas podróży pociągiem z Warszawy do Wrocławia - która trwała wtedy nawet 6 godzin - łatwo było odpłynąć, łapiąc metallikowe dźwięki. Z tego błogostanu wyrwała mnie dopiero jedna ze współpasażerek, prosząc o ściszenie muzyki, bo tego typu nuty zdecydowanie burzyły jej spokój.
Trudno zresztą się dziwić, bo miała dość tego muzycznego zachwytu przy tym utworze:



Posłuchawszy karnie zaleceń zirytowanej, obcej towarzyszki podróży ściszyłem głośność odtwarzania, skupiłem się na muzyce i dojechałem wówczas do Wrocławia z wypiekami na twarzy. Ta energia! Ta moc! Ta agresja! Te tak charakterystyczne dla Metalliki rytmy i wokale! 

To była płyta, na którą warto było czekać. Zwłaszcza, że na poprzednich albumach Panowie mocno eksperymentowali. A to nagrali swoje hity z orkiestrą symfoniczną San Francisco, a to stworzyli wściekle agresywny i tak samo eksperymentalnie "St. Anger", z którego wielu do dziś śmieje się w kułak. 

Nic zresztą dziwnego, bo kto dziś pamięta choćby jeden szlagier z "St. Anger"? To była płyta, która przede wszystkim uspokoiła serca fanów. Bo zespół, zanim ją nagrał, był na krawędzi rozpadu, przytłoczony zarówno przez problemy osobiste Jamesa Hetfielda, jak też przez rosnącą frustrację we współpracy między innymi muzykami. Jakoś jednak udało się to wszystko zebrać w całość, a wkurwienie wkurzenie przełożyć na wściekłą, energetyczną muzykę. To była jednak płyta mocno eksperymentalna, na której Metallica wypuściła się na pole nu-metalu i podobnych gatunków. Efekt? Na tej płycie nie uświadczysz hitów, jak "Enter Sandman", "The Unforgiven" lub klasyczny "Master of Puppets". 

Wydana w 2008 r. "Death Magnetic" była formą zapowiedzi, że Metallica nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, jeśli chodzi o mocne granie. Brakowało jednak (i nadal brakuje) tej płycie pazura. Jest mocna, jest twarda, jest metallikowa, ale brakuje jej tego czegoś. A co gorsza, fani czekający na kolejny krok na drodze Metalliki do jej trashowych korzeni zostali wystawieni na ciężką próbę. 

Zespół, któremu nigdy nie spieszyło się szczególnie do nagrywania kolejnych płyt, tym razem zrobił sobie prawie 10 lat wakacji. Panowie tu i tam koncertowali, organizowali festiwale muzyczne, kręcili filmy, nagrali płytę - eksperyment z Lou Reedem, ale na nagrywanie nowej muzyki czasu (a chyba też i weny twórczej) za dużo nie mieli. 

Aż do 2016 r. W tym roku jak grom z jasnego nieba na muzyczny i internetowy świat spadła ta piosenka Metalliki, zwiastująca nowy album o takim samym tytule, jak premierowy singiel:


Po jej pierwszym odsłuchaniu - i myślę, że wiele osób miało podobnie - siedziałem wbity w fotel. Oni wrócili! "Hardwired" nie jest co prawda kawałkiem szczególnie wyrafinowanym, przeciwnie - bije z niego prostota i opiera się na banalnej melodii. Ale ta moc, ta świeżość, ta agresja w głosie Jamesa - to było to! Po drugim odsłuchaniu "Hardwired", w moim kalendarzu pojawił się wpis pod datą 18 listopada 2016 r.: kupić nową płytę Metalliki. Jak najszybciej. W wersji deluxe.

A jeszcze emocje po premierze "Hardwired" nie ostygły, gdy Metallika wypuściła kolejny nowy kawałek: "Moth into flame". Po jego odsłuchaniu lekko rozmarzone oczekiwanie na połowę listopada zmieniło się w kompulsywne odliczanie czasu i poganianie go, aby płynął jak najszybciej. To jest metallikowy cud, miód i orzeszki, dowód na to, że panowie przez te osiem lat przerwy od wydania poprzedniej płyty niesamowicie dojrzeli: i jako ludzie, i jako muzycy, których po prostu kręci granie ostro, gitarowo i agresywnie.


Jest na co czekać. I każdy kolejny dzień oznacza, że to oczekiwanie zbliża się do szczęśliwego finału. 

Byłem w piątej klasie podstawówki, gdy po raz pierwszy usłyszałem Metallikę. Moi rodzice często słuchali "Czarnego Albumu", poszedłem za tą nitką aż do kłębka. I stało się: zostałem z Jamesem, Larsem, Kirkiem, Jasonem Newstedem (od lat będącym poza kapelą) i Robem Trujillo na lata. Ta muzyka jest budująca, słowa zostawiają ślad, kształtują. To trochę tak, jak u Eldo: "Jak często tak się dzieje, że konkretnym chwilom nadajesz tytuły piosenek?". We mnie Metallika, jej muzyka i teksty weszły głęboko. Myślę, że bez niej jako człowiek miałbym zupełnie inną wrażliwość, bo te utwory - piszę to, będąc świadomym bliskości sufitu patosu - potrafią zostawić ślad w odbiorcy. 

Przez te lata wszystko zdążyło się zmienić. Wiek, charakter, osobowość, dojrzałość, świat wokół... Przychodzili i odchodzili ludzie, zmieniały się rządy, zmieniały się mody, trendy, normy, wartości, zmienili się ludzie i sposób, w jaki żyjemy. A Metallica jakby się nie starzała. Ten młodzieńczy trash metalowy ogień, który Panowie pokazali w swoich pierwszych płytach, ciągle w nich siedzi - mimo, że są już dojrzałymi facetami pod piędziesiątkę. 

I jak tak myślę o tym zespole, pisząc ten tekst, to dociera do mnie, że dobrze jest mieć w życiu coś stałego. Dla mnie to między innymi, obok rodziny i kilku przyjaciół, także sposób widzenia świata, wrażliwość i ta muzyka. A zwłaszcza szczerość i pasja, która z niej płynie. I że pasję, sposób widzenia świata i wartości, w które się wierzy, warto pielęgnować. Bo wiele może się zmienić, ale ich akurat nie warto tracić z oczu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wrócili

fot. Nicholastbroussard, Wikipedia/CC BY-SA 3.0. Pamiętam to dobrze. Był wrzesień 2008 r., wracałem wtedy pociągiem z Warszawy. W odtwa...