Wiecie, czym jest "mojo"? To coś takiego, co obrazowo można porównać do Waszego nastroju w poniedziałkowy poranek i piątkowy wieczór. I coś, za czym gonią największe korporacje technologiczne świata.
Gdy za sterami Google (na punkcie którego mam lekkiego fioła, a o czym moi znajomi wiedzą aż za dobrze) stał Eric Schmidt, firma wyrosła do gigantycznych rozmiarów. Tworzyła świetne, bardzo funkcjonalne produkty webowe, jak Gmail, Google Docs, świetny kalendarz on-line i wiele, wiele innych. Te narzędzia powstały w oparciu o założenie, że mają być dla użytkownika maksymalnie proste, a jednocześnie wnosić dużo wartości dodanej. Słowem, miały spełniać to, co jest jednym z kanonicznych warunków tworzenia innowacyjnego produktu, czyli dawać użytkownikom coś, z czym wcześniej nie mieli okazji się spotkać. Dla przykładu, dokumenty Google to świetne narzędzie, umożliwiające pracę on-line w czasie rzeczywistym. Tworzymy, piszemy tekst czy rachujemy coś w arkuszu kalkulacyjnym, Janek, Ania i Tomek widzą, co robimy i mogą na bieżąco komentować, edytować... Magia, nieprawdaż?
Gdy za sterami Google (na punkcie którego mam lekkiego fioła, a o czym moi znajomi wiedzą aż za dobrze) stał Eric Schmidt, firma wyrosła do gigantycznych rozmiarów. Tworzyła świetne, bardzo funkcjonalne produkty webowe, jak Gmail, Google Docs, świetny kalendarz on-line i wiele, wiele innych. Te narzędzia powstały w oparciu o założenie, że mają być dla użytkownika maksymalnie proste, a jednocześnie wnosić dużo wartości dodanej. Słowem, miały spełniać to, co jest jednym z kanonicznych warunków tworzenia innowacyjnego produktu, czyli dawać użytkownikom coś, z czym wcześniej nie mieli okazji się spotkać. Dla przykładu, dokumenty Google to świetne narzędzie, umożliwiające pracę on-line w czasie rzeczywistym. Tworzymy, piszemy tekst czy rachujemy coś w arkuszu kalkulacyjnym, Janek, Ania i Tomek widzą, co robimy i mogą na bieżąco komentować, edytować... Magia, nieprawdaż?