sobota, 21 lutego 2015

Miało być referendum we Wrocławiu, będzie tylko przegrana partyjna kampania?

BRT w Bogocie, Kolumbia. We Wrocławiu tak ładnie nie będzie.
Metrobus nie będzie miał całkiem wydzielonej trasy.
(http://www.flickr.com/people/jlascar/, CC BY-SA 2.0).
Przyglądając się staraniom o zorganizowanie referendum we Wrocławiu, nie mogę się oprzeć jednej myśli. Sądzę, że gdyby serialowy Frank Underwood z "House of Cards" ożył i zobaczył, jak toczy się walkę polityczną we Wrocławiu, przeszedłby załamanie nerwowe, skończyłby karierę i zajął uprawą czosnku niedźwiedziego.

Zastanawiałem się, czy pisać ten tekst. W końcu każda sensowna inicjatywa i ludzie w nią zaangażowani zasługuje na kredyt zaufania. Nie wolno potępiać w czambuł tylko dlatego, że tak nakazuje polska tradycja bycia zawsze przeciw w każdej sprawie. Zwłaszcza, że powód do zorganizowania referendum jest poważny. Chodzi mianowicie o poważny spór o budowę tzw. metrobusu na Nowy Dwór. Argumenty przeciw tej inwestycji podnoszone przez rozmaite środowiska magistrat ignoruje z uporem godnym lepszej sprawy, a inne możliwości politycznego dialogu z magistratem nie działają. Stąd chęć sięgnięcia po działo cięższego kalibru w skali demokracji lokalnej, a mianowicie po referendum. Ale jak mówi przysłowie, gdzie kucharek sześć...

Tzw. metrobus na wrocławskie osiedle Nowy Dwór to stosunkowo świeży pomysł władz Wrocławia. Polega on na tym, by wybudować buspas łączący osiedle z Placem Orląt Lwowskich, a owym buspasem puścić linie BRT (Bus Rapid Transit, czyli szybki transport autobusowy). Miałyby one być obsługiwane przez autobusy elektryczne lub hybrydowe, czyli elektryczno-spalinowe. Koszt całej inwestycji szacuje się na ok. 100 mln zł. Przedstawiciele magistratu i sam prezydent miasta Rafał Dutkiewicz przekonują, że to najlepszy pomysł na to, by lepiej skomunikować to duże wrocławskie osiedle z centrum miasta. 

Ma być efektywnie, szybko, ekologicznie, a przy tym taniej niż w przypadku budowy linii tramwajowej. Którą, notabene, prezydent Dutkiewicz obiecywał w swoich kampaniach wyborczych. Tyle, że budowa linii tramwajowej ma znacznie więcej zalet niż uruchomienie tzw. metrobusu, a tylko pozorną zaletą tego drugiego pomysłu jest to, że jest tańszy. Bo oszczędność z dziś zemści się na mieście za kilka-kilkanaście lat, gdy trzeba będzie rozbudować układ komunikacyjny w okolicach Nowego Dworu i Muchoboru, wraz z rozbudową infrastruktury mieszkaniowej i drogowej w tej części Wrocławia. 

Próby przekonywania magistratu do rezygnacji z koncepcji budowy tzw. metrobusu na rzecz budowy linii tramwajowej (która to budowa kilka lat temu została zaakceptowana przez Radę Miejską w miejskich planach) były jednak nieskuteczne. Przypominały trochę bicie w pustą puszkę po farbie. Z każdym uderzeniem niosło się coraz bardziej głuche echo, każdy argument lądował na ścianie z większą siłą.
W gronie osób zaangażowanych w sprawy społeczne pojawiła się jednak myśl, by zorganizować referendum lokalne w tej sprawie. Pomysł jak najbardziej cenny, bo nie dość, że mogący przynieść dobre rozwiązanie palącego problemu, to także uczący zaangażowania w politykę lokalną od strony organizacyjnej, także formalnej. I "coś", czyli formowanie grupy inicjatywnej i spotkania koncepcyjne, formułowanie pytań, zaczęło się dziać. Taka inicjatywa, oddolna, obywatelska, wolna od partyjnych interesów, byłaby cenna, godna poparcia i myślę, że długofalowo z korzyścią dla Wrocławia, także jego władz. Dialog bowiem nie bez kozery nazywa się sztuką, czasem bywa bowiem szalenie trudny i trzeba się go uczyć przez cały czas. 

Aż na scenę wskoczyli magicy partyjni, związani z PiS i SLD. Ich nazwisk nie wymienię celowo, bo nie zamierzam im pomagać w prowadzeniu kampanii wyborczej.
 
Owi magicy partyjni "podpięli się" bowiem pod inicjatywę, która tliła się oddolnie, niezależnie od nich. I to było jej największą zaletą, bo w ten sposób referendum lokalne byłoby wiarygodne dla szerokich grup społecznych. Magicy wyczuli jednak okazję, by przy okazji referendum zrobić dobrze swoim partiom, postawić Wrocław w stan permanentnej kampanii wyborczej i podbić poparcie swoich partii na jesienne wybory parlamentarne. Do tego magicy tak wymyślili pytania referendalne, że de facto zaproponowali plebiscyt służący do negacji polityki Rafała Dutkiewicza jako takiej. W skrócie - przegrali wybory, bo nie zdobyli zaufania mieszkańców, więc kilka miesięcy później zaczęli walczyć o sprawowanie władzy na inne sposoby, podważając wiarygodność cudzych pomysłów. A przy okazji destabilizują miasto, co jest grubym błędem i psuje wizerunek Wrocławia, a przy okazji może zniechęcić potencjalnych wyborców.

Uważam, że rozciąganie pytań referendalnych od Sasa do Lasa jest pomysłem absurdalnym. Po pierwsze, pytając jednocześnie o budowę tramwaju na Nowy Dwór,  o prywatyzację MPK i MPWiK, o publicznie dostępny rejestr umów i o rezygnację z igrzysk World Games we Wrocławiu kompletnie rozmywa się przekaz. Przeciętny obywatel Wrocławia nie musi mieć wiedzy ani o zaletach publicznie dostępnego rejestru umów, ani o meandrach prywatyzacji miejskich spółek. Może, ale nie musi, a otwierając w kampanii informacyjnej przed referendum kilkanaście różnych wątków gubi się sens i klarowność przekazu.  Lepiej byłoby się skupić na jednej, konkretnej sprawie, w tym wypadku na sprawie metrobus vs. tramwaj na Nowy Dwór i na Muchobór. I w tej sprawie rozmawiać, przekonywać, zdobywać zaufanie wyborców, by na końcu w głosowaniu skłonić władze miasta do realizacji lepszej inwestycji, a przy okazji stworzyć precedens zmuszający magistrat to większej uważności na racjonalnie argumentowane potrzeby społeczne. 

Po drugie, im więcej pytań, tym więcej postaw wobec nich. Można sobie wyobrazić obywatela Wrocławia, który chce tramwaju na Nowy Dwór, ale też prywatyzacji MPK czy wodociągów miejskich, chce World Games, a o rejestrze umów nie ma zdania. I można sobie wyobrazić, że na referendum nie pójdzie, bo nie widzi w nim sensu. Przez co przepada jeden głos. A ile takich głosów przepadnie przez źle sformułowane pytania? W takim ujęciu, referendum jawi się tylko jako narzędzie walki partyjnej, a nie mechanizm służący do poprawienia czegoś w miejskich planach - siłą oddolnego, formalnego sprzeciwu. 

I tu docieramy do trzeciego argumentu, czyli sfery czysto partyjnej. Przechwycenie przez PiS i SLD pomysłów referendalnych sprawia, że magistratowi z dziecinną łatwością przyjdzie ustawić przekaz informacyjny w tej sprawie. Łatwo będzie można wyjaśnić, że mamy tak naprawdę powtórkę z jesieni 2014 r., gdy zły PiS i mierne we Wrocławiu SLD za wszelką cenę chcą dopaść do władzy, nie licząc się z nikim i z niczym. W ten sposób słuszna idea obywatelskiego głosowania w referendum tonie w partyjnym bagnie. Do tego skompromitowana przez politykierów, którzy kierują się tylko i wyłącznie partyjnym partykularyzmem, choć usta mają pełne frazesów o trosce o dobro Wrocławia. Szkoda tego dobra na takie cyniczne gierki. 

Przy okazji lokalne media informują, że wokół referendum dochodzi do kłótni grup inicjatorów i partii politycznych, które próbują się podpiąć pod ten pomysł, przeciągając go na własną stronę. Co działa tak dobrze na budowanie wiarygodności tego pomysłu, jak pięść na całość kości nosa. Nic więc dziwnego, że w magistracie słychać głosy, iż referendum to ciekawa inicjatywa, warta poparcia. Bo jeśli jej początki są takie, a nie inne, to szykuje się kompromitacja, po której bałagan trzeba będzie sprzątać przez długie miesiące. 

Rozwiązaniem jest porozumienie stron, zdobycie zaufania większości wrocławian i wspólne, skoordynowane działanie - tak organizacyjne, jak też informacyjne i merytoryczne. Z szacunkiem dla władz Wrocławia, które mają demokratyczną legitymację do sprawowania władzy zdobytą niedawno w wyborach samorządowych. I na zasadzie konstruktywnego dialogu politycznego, a nie podszczypywania przez partie, które chciały sięgnąć po władzę w mieście, a zostały z niedużym kawałkiem tortu (PiS) lub wręcz z malutkim okruszkiem (SLD). A gardłujący dziś o referendum polityk SLD w kampanii tak "powojował", że nie zdobył nawet mandatu do Rady Miasta. Co nie dziwi, patrząc na jego ostatnie popisy (albo raczej SLD-PiSy). 

Widocznie perspektywa kampanii wyborczej i walki o dobro partii matki na niektórych działa zaczadzająco. I zza tego zaczadzenia nie widać szerszej perspektywy, którą jest coś więcej niż kilka mandatów do Sejmu i Senatu, ale ważna dla Wrocławia inwestycja. 

Dajcie ludziom działać i nie wchodźcie pod nogi. Pomagajcie zamiast przeszkadzać. Służcie, jak na samorządowców przystało, zamiast cynicznie przejmować cudze pomysły i niszczyć ich wiarygodność. Tylko tyle i aż tyle. Może dotrze, póki mamy czas. Inaczej sens oddolnego referendum we Wrocławiu będzie można wpakować do metrobusu i patrzeć, jak odjeżdża na długie miesiące.

2 komentarze:

  1. Żadnych kłótni nie ma, to maksymalnie wyolbrzymianie przez media i tyle w temacie. Nikt tu się nie podpina, bo trudno się podpinać, gdy jest się od samego początku. Redaktora Łukasza Maślankę także zapraszamy na spotkania i przekazanie swoich opinii bezpośrednio, najbliższa okazja we wtorek o godz. 18 na Rynek 36/37.
    Pozdrawiam,
    Tomasz Owczarek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie Tomaszu, zwracam Panu honor, błędnie zaliczyłem Pana do grona "podpinających się". Usunąłem tę wzmiankę o Panu w tekście, mea culpa za nieścisłość.

      Co do reszty - pozostanę przy swoim zdaniu, które szeroko uzasadniłem w tekście.

      Usuń

Wrócili

fot. Nicholastbroussard, Wikipedia/CC BY-SA 3.0. Pamiętam to dobrze. Był wrzesień 2008 r., wracałem wtedy pociągiem z Warszawy. W odtwa...