niedziela, 2 marca 2014

Domek z kart, który wciąga jak bagno

Fot. Wikipedia EN.
And the butchery begins. Takim hasłem, jakże dosadnym, reklamowano drugi sezon serialu "House of Cards". Biorąc pod uwagę to, co przygotowali autorzy scenariusza, słowo "butchery" było stanowczo na wyrost. 

Jak mówi klasyczny już cytat z cesarza Bismarcka, ludzie nie powinno wiedzieć, jak robi się kiełbasę i politykę. Bo kiełbasa jest smaczna (wegetarian uprzedzam - polemiki na ten temat nie będzie), ale nie warto wiedzieć, jak powstaje, bo smak przepadnie. Z polityką jest podobnie. Wciąga. Pasjonuje. Budzi emocje. Bywa bolesna do samej kości. Jest nieprzyzwoita. Bywa, że premiuje podłość, brak lojalności, cynizm, fałsz i zdradę. Fascynuje. Często jednak to, co o polityce wiemy, to wycinek lub przeczucie. A gdyby zajrzeć za kulisy, na pewno zaczęłyby się torsje. Codziennie jednak miliony ludzi na całym świecie idą do świata polityki i jej okolic, robić swoją robotę, grać swoją grę. Czy też, jak mawia bohater "HoC" Frank Underwood, polować lub być tym, na kogo się poluje. "House of Cards" to zaś raport z polowania. Raport, który uzależnia. 

W pierwszym sezonie "House of Cards" Frank Underwood (grany przez świetnego Kevina Spacey, był senatorem i jednocześnie kimś, kto już był ogródku i witał się z gąską, aż nagle trzaśnięto go furtką w twarz. Bo serialowy prezydent USA (w serii nr 2 chwiejny, zagubiony i chwilami wręcz przytłoczony otaczającą go bezwzględnością) Garret Walker w ostatniej chwili wycofał Underwooda z Białego Domu, rezygnując z mianowania go sekretarzem stanu. Podrażniony Underwood zabrał się do roboty i rozpoczął swój długi marsz do odzyskania utraconego stanowiska. Marsz, o którym można powiedzieć wszystko prócz tego, że był uczciwy, nikt przez niego ucierpiał. Co wrażliwsi powiedzą pewnie, że praktyki Underwooda ujęte w sezonie nr 1 "HoC" były niehumanitarne. Kwestia wrażliwości.

Na marginesie - po premierze "House of Cards" w wydaniu pierwszym w Polsce plotkowano, że naszym krajowym Underwoodem byłby z pewnością Grzegorz Schetyna z Platformy Obywatelskiej. Sądząc po tym, co ze słynnym "silnym Grzegorzem" i jego ludźmi, serialowy Underwood złamałby to w ciągu jednego odcinka.

Koniec dygresji. W długo wyczekiwanym sezonie nr 2 "House of Cards", Frank Underwood trafia wreszcie tam, dokąd dążył , a nawet wyżej - do gabinetu wiceprezydenta USA. I to nie jako gość, ale jako stały lokator.


Ale wiceprezydentura to dla Franka dopiero początek. Ze swojego przyczółka rozpoczyna kolejny długi marsz, tym razem po fotel prezydenta. Na tym szczeblu nie jest jednak łatwo, a rywale znacznie mocniejsi. Frank wspólnie z żoną Claire (w tej roli absolutnie fenomenalna Robin Wright) licytuje coraz mocniej, coraz wyżej i z coraz większą bezwzględnością. Jego potężnym rywalem jest biznesmen Raymond Tusk (dla polskiego widza zbieżność nazwisk może być powodem do radości, jeśli nie przepada się za obozem partii rządzącej). Toczy grę, w której nie ma miejsca na zachowania fair play. Na tym poziomie władzy, wpływów i osobistej ambicji reguła jest jedna: im mocniejszy faul, im mocniejsze kopnięcie poniżej pasa, tym lepiej. A wszystko, rzecz jasna, okraszone politycznymi oficjalnymi uśmiechami, udawaną podległością i lojalnością. I nawet tak bezwzględny polityk, jak Underwood, okazuje widzom strach i wątpliwości. Strzela, ale jest ostrzeliwany. Rani, ale sam bywa raniony. To jak polowanie z nagonką, w którym nie wiadomo, kto nagle z łowczego stanie się zwierzyną łowną. I nie wiadomo, kiedy ręka, która wabi i oferuje pomoc, zacznie bić po łbie lub dusić.

W "House of Cards 2" widz dostaje na tacy wszystko, co złe w sferze, gdzie liczy się osobista władza i osobiste korzyści. To, co dobre, jest tu tylko narzędziem lub środkiem do celu. Lojalność, etyka, przyjaźń, pomoc w potrzebie, sympatia... To karty, często znaczone. Ludzie to pionki, do przestawiania. Rzeczywistość to szachownica, której mocniejszy nie zawaha się nagle wywrócić i skasować przeciwnika. Można powiedzieć: butchery, indeed.

Jak w jednym z odcinków, gdy Claire mówi wprost: "Let's make him suffer". A Frank zwraca się do widzów z pytaniem, że nie wie, czy ma odczuwać bardziej strach czy też dumę. To też mówi wiele o losach tego politycznego małżeństwa. Politycznego, zepsutego, cynicznego, po prostu - złego. Być może dlatego tak fascynującego, bo zarazem skutecznego.

Zastanawia mnie fenomen siły przyciągania "House of Cards", bo myślę, że można mówić o telewizyjnym fenomenie. Fenomenalna gra aktorska, zwłaszcza Kevina Spacey i Robin Wright? Oczywiście, że tak. To są niesamowite, wyraziste postaci. Oglądając "HoC" co rusz się dziwiłem, czemu Spacey nigdy nie poszedł w stronę czynnego uprawiania polityki, bo w takiej roli odnalazł się znakomicie. Ale to chyba nie to... Może wolność wyboru, jaką producent serialu - amerykański operator VOD Netflix - dał widzom? W końcu "HoC" można obejrzeć od razu hurtem albo dozować sobie wedle uznania, bo wszystkie odcinki sezonu nr 2 były dostępne online od razu w dniu premiery? Jest to jakaś zaleta, ale chyba nie w tym miejscu zaczyna się fenomen serialu. Może szacunek scenarzystów dla widza? Mówi się, że popularne seriale ostatnich lat dopasowywały się do mózgów widzów przemodelowanych solidnie przez realia życia w epoce powszechnego dostępu do e-wszystkiego i social media. Oferowały z grubsza spójną narrację łączącą poszczególne epizody, ale każdy z nich był niejako historią samą w sobie. Bo współczesny widz na głębszym wątku ponoć nie jest w stanie się skupić, dlatego trzeba mu serwować skromne porcje. "House of Cards" jest serialem opartym na myśli zgoła przeciwnej - bo tutaj widz w trakcie sezonu nr 2 może i chwilami powinien być myślami podczas sezonu nr 1.

A może po prostu chodzi o to, że obecnie jedną z największych bolączek współczesnego świata jest to, że polityka może mało lub wręcz nic nie może? Że politycy najczęściej zajmują się drobiazgami lub moralnością, bo na gospodarkę - sferę kluczową w zmieniającej się rzeczywistości ekonomicznej i politycznej na świecie - wpływ mają ograniczony? A jeśli już mają jakiś, to muszą korzystać z dobrze znanego zbioru recept akceptowanego przez mityczne rynki finansowe, które na każdą decyzję niezgodną z niepisanymi wytycznymi reagują groźnym pomrukiem i "spadkiem ratingu"? Tymczasem widz "House of Cards" widzi na ekranie polityka wyobrażonego, stereotypowego dla większości społeczeństwa? Zepsutego, zwyczajnie złego, cynicznego i bezwzględnego, ale skutecznego. Mówiącego otwarcie, że czyni zło dla większego dobra. I to działa tak mocno na masową wyobraźnię? Tak, że ich poczucie estetyki - w zależności od osobistej wrażliwości - jest słabiej lub mocniej gwałcone, ale podskórnie marzy się właśnie o takim polityku? Sk...synie, ale naszym sk....synie, który poruszając się po bagnie politycznych zależności będzie potrafił dbać o interes swojego elektoratu? Wydaje mi się, że fenomen "House of Cards" opiera się - obok zrozumiałej fascynacji i wiary w moc sprawczą polityki - właśnie na poczuciu utraconej mocy zmieniania świata i rozwiązywania problemów przez tych, którym dajemy do tego mandat i których z tego rozliczamy.

A może "House of Cards" pozwala się łudzić, że politycy to świnie, że zły i zepsuty do szpiku jest ich świat? I siedzieć wygodnie w fotelu przed swoją plazmą, śledzić losy Underwooda w politycznej matni i łudzić się, że gdyby ktoś z nas znalazłby się w polityce, promowałby tylko dobro i tzw. bezbolesne reformy z moralną czystością Gandhiego, nie brudząc sobie rąk? 

2 komentarze:

  1. świetnie piszesz...nie odnoszę się jedynie do treści,ale do płynności...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Staram się szlifować pióro, aby ktoś, kto trafi na mojego małego bloga nie miał poczucia straconego czasu ;)

      Usuń

Wrócili

fot. Nicholastbroussard, Wikipedia/CC BY-SA 3.0. Pamiętam to dobrze. Był wrzesień 2008 r., wracałem wtedy pociągiem z Warszawy. W odtwa...