niedziela, 17 listopada 2013

Co się stało z moim krajem?

fot. sxc.hu.
UWAGA: wpis zawiera niespodziewaną dawkę patriotyzmu. 

Absurdalne jest życie w kraju, w których największe narodowe święto to nie powód do dumy, tylko gwarancja, że kordony ciężko uzbrojonych policjantów będą musiały bronić stolicę przed zdemolowaniem. 

Pamiętam, jak dziś, co działo się w Warszawie kilka dni po katastrofie smoleńskiej. Wtedy w stolicy na Placu Piłsudskiego podczas mszy ku pamięci ofiar tego tragicznego wypadku zebrali się wszyscy ważni polscy urzędnicy, w tym samorządowcy. Asystowałem wówczas ówczesnemu marszałkowi Dolnego Śląska (dziś posła na Sejm), Markowi Łapińskiemu, organizowałem też wyjazd oficjalnej delegacji dolnośląskiej na to piekielnie smutne wydarzenie. Pamiętam, jak w pewnej chwili w Warszawie zawyły syreny zainstalowane na ulicach miasta i cała stolica, jak na pstryknięcie palcem, stanęła w żałobnym bezruchu. To piekielnie ruchliwe miasto nagle zamarło. Wszyscy oddali hołd ofiarom, zastygając w smutku i zadumie.

Miałem wtedy ledwie 25 lat. Było to dla mnie ogromne przeżycie, które dostarczyło mnóstwo emocji. Rzecz jasna głębokiego smutku, ale też pewnej dumy. Że w jednej chwili wszyscy wokół, na co dzień konkurenci, rywale, ambitni współpracownicy stali ramię w ramię. Byliśmy jednością. Byliśmy społeczeństwem. Więzi, które w teorii powinny nas łączyć, nagle stały się wręcz namacalne. Moc grupy, moc wspólnoty - wszystko dało się odczuć jak na dłoni. 


Po zaledwie kilku latach nic nam z tego nie zostało. Różni polityczni cynicy szybko zwietrzyli okazję, aby zbić na tej narodowej tragedii kapitał. Zaczęli manipulować tłumem, wciskając co zwykły kit co bardziej nieświadomym i mniej odpornym na teorie spisku. Powstały na tragedii biznesy, powstały nowe media, niektórzy zaczęli żyć jak pączki w maśle dzięki karmieniu swoich odbiorców banialukami o tragedii smoleńskiej. Polska pękła. Czasem mam wrażenie, że rozpadła się na kilka kompletnie do siebie niepasujących kawałków. Jedni odcinają się od drugich, łączy ich wspólna narodowość i życie na obszarze o określonych granicach geograficznych i tyle. Są ci, dla których tragedia to tragedia i od teorii spisku trzymają się z dala, z pewnym obrzydzeniem. Są ci, którzy tych zdystansowanych uważają za zdrajców ojczyzny, a obecnie rządzących wyzywają od agentów, sługusów Rosji/Niemiec i grożą egzekucją za zdradę narodową. Są wreszcie ci, których nic to nie obchodzi i dystansują się od obu tych grup. Barwnie opisał ich Władysław Frasyniuk:



Przez to, co się z nami stało po 2010 r., wspólne narodowe symbole stały się kolejnym punktem zapalnym. Teoretycznie nie ma w tym nic złego. Polityczność to spór, polityczność to często spór radykalny. W jej ramach mieści się nawet agresja band zamaskowanych narodowców przerywających wykłady oponentów. To jeszcze ujdzie. Nie jest to może estetyczne, trudno to nazwać normalnym, ale można (i trzeba) to zaakceptować jako nieodłączną część demokratycznego sporu. Tyle, że Polska posmoleńska stała się areną walk gladiatorów. Gladiatorów ogłupionych amfetaminą i dopalaczami. W obu grupach (bo trzecia na ogół sarka i ironizuje w mediach społecznościowych) są wojownicy, którzy chcą dosłownie wytępić oponenta. W takich warunkach nie ma miejsca na dialog.

I to jest podwójny dramat tego kraju. W Polsce kapitał społeczny (mówiąc po ludzku: m.in. zaufanie) i tak od lat ryje brodą po asfalcie. Ufamy najbliższej rodzinie (choć i tak nieśmiertelne jest powiedzenie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, co też jest symptomatyczne), może paru przyjaciołom i to wszystko. Warunki na rynku pracy zaufaniu nie sprzyjają, to oczywiste, ale to nadal kolejna odsłona tego samego dramatu. A na to nałożyła się społeczna hekatomba społeczna w postaci burdy, która toczy ten kraj od kwietnia 2010 r. Efekt? Co bardziej wrażliwi łzę uronią, gdy dostrzegą, z jaką radością i pasją święta narodowe obchodzą np. Amerykanie. W USA też wiele się mówi i pisze o tym, że ich naród pękł na pół. Ale z tego, co czytam, atrybuty narodowej wspólnoty są tam święte. Narodowe uroczystości również.

A w Polsce? W Polsce orzeł, gdyby mógł, odleciałby stąd na drugą półkulę ze wstydu. W Polsce święto niepodległości od kilku lat wygląda jak chód drobnego pijaczyny - jedna noga w lewo, druga w prawo, reszta ciała swoim rytmem i nic się kupy nie trzyma. Jedni chcą świętować, ale w swoim gronie. Drudzy oskarżają pierwszych o najgorsze i żyją w swojej równoległej rzeczywistości, w świecie, gdzie ICH prezydent został zamordowany przez Ruskich, ten obecny, TAMTEN (i premier też) prezydent to Komoruski, UB-ek i zdrajca, a oni dochodzą i dochodzić będą PRAWDY. Efekt? Marsze niepodległości, które przyciągają hołotę jak statek gówno do burty. I takie łachudry osobniki ganiają później pod biało-czerwoną flagą, napadają na squaty, rzucają kamieniami w policjantów (funkcjonariuszy swojego państwa), biją nawet tych, którzy mają zapewnić bezpieczeństwo ich marszowi.

Nie chodzi tu o Mickiewiczowskie "kochajmy się" i realia, w których mocniejsi oficjalnie posyłać będą słabszym ciepłe słowa czy okruchy z pańskiego stołu, mówiąc "Nie mają chleba? Niech jedzą ciastka". Jestem młodym facetem, który na co dzień toczy nieustanną intelektualną batalię z różnymi wdrukowanymi przez socjalizację aspektami polskości, ale byłbym gotów wziąć karabin w dłoń i bronić swojej rodziny, miasta, województwa, kraju. Nie mam złudzeń, że w dzisiejszych czasach dialog społeczny jest tyleż niezbędny, co szalenie trudny. Chciałbym tylko żyć w kraju, w którym Solidarność jest ważna i szanowana w podręcznikach historii czy debacie publicznej, a solidarność to codzienna praktyka bliska każdemu mijanemu na ulicy. Bo trudno się żyje w kraju, kiedy idąc ulicą i widząc gościa wyglądającego na pierwszy rzut oka na kibola i zastanawiać się, czy ten typ - gdybym spotkał go np. w squacie - uznałby, że należy mnie spalić. Nie musimy się kochać.

To niemożliwe, abyśmy wszyscy się kochali. Ale szanować siebie i ten szalony kraj musimy. Innej drogi nie ma. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wrócili

fot. Nicholastbroussard, Wikipedia/CC BY-SA 3.0. Pamiętam to dobrze. Był wrzesień 2008 r., wracałem wtedy pociągiem z Warszawy. W odtwa...